Tak naprawdę mam na myśli: zacznijmy od siebie. Miejmy wpływ na to, na co możemy mieć wpływ. Na przykład na nasze dzieci. Dla naszych dzieci jesteśmy od samego początku całym światem – i to się nie zmieni przez ładnych parę lat. Nasze dzieci myślą, że to my sterujemy wszystkim, co się wokół nich dzieje. Moja dwuletnia Róża uwielbia samoloty lądujące nad naszym głowami i woła „jeszcze!”, gdy wielki głośny ptak zniknie z pola widzenia. Dzieci myślą, że jesteśmy wszechmogący i że to my puszczamy samoloty na niebie; że to my uruchamiamy pajączka, który przed chwilą tak pięknie chodził po kołderce i właśnie został przez nie zbyt mocno przytulony; że to my wprawiamy w ruch wyprzedzający nas motocykl i możemy sprawić, że za chwilę znów koło nas przejedzie; że to my włączamy i wyłączamy muzyków, którzy tak pięknie grali, ale niestety zeszli już ze sceny.
Dzieci wierzą nam i w nas. To, co my mówimy i robimy, jest dla nich pierwszym i jeszcze przez wiele lat pozostanie najważniejszym punktem odniesienia. To przede wszystkim od nas będą czerpać wzorce zachowań – najczęściej zupełnie nieświadomie. A to oznacza, że mamy ogromną władzę. I od nas zależy, co z tą władzą zrobimy. Możemy sprawić, że świat będzie odrobinę lepszy albo … gorszy. Oczywiście nie mamy pełnej kontroli nad tym, kim będą, gdy dorosną. Ale bardzo dużo od nas zależy. Może więcej, niż nam się zdaje. Bo wszystko ma znaczenie. Każdy niuans, każde słowo, każdy gest, każde nasze zachowanie. Wszystko, co mówimy czy robimy, zostawia ślad w głowach naszych dzieci.
Oczywiście nie dajmy się zwariować – nie chciejmy być robotami. Nie unikniemy błędów. Nawet nie próbujmy być doskonali. Ale bądźmy „wystarczająco dobrymi rodzicami” (Bruno Bettelheim), weźmy odpowiedzialność za nasze czyny i cieszmy się tą wolnością. Rozkoszujmy się tym, że jest coś na tym zwariowanym świecie, na co mamy wpływ: na nasze dzieci… to znaczy na to, co po nas zostanie… to znaczy na nas…